środa, 31 sierpnia 2011

Piotr Rogucki: "Loki - wizja dźwięku"

Minęły już czasy, kiedy z zapartym tchem czekałam na każdą wzmiankę o nowych projektach Comy. Strojenie w kolejne szatki cuchnącego truchła Hipertrofii nieco ostudziło mój entuzjazm względem tej kapeli. Niemniej, postanowiłam zapoznać się z solowym krążkiem frontmana grupy, Piotra Roguckiego. 
W wywiadach radiowych i prasowych zapowiadał on, rzecz jasna, że Loki... będzie zupełnie inną płytą, odskocznią od pracy w zespole. (czy członek znanego bandu rozpoczynający karierę solową mówi kiedykolwiek coś innego?) 
Wyszło mocno średnio.


Pochwalić mogę sam pomysł stworzenia koncept albumu. Narracja jest w miarę spójna, muzyka niekoniecznie, choć dzięki temu płyta nie jest nudna. Bohaterem jest mieszkaniec szarego miasta-molocha, zobojętniały na wszystko i udręczony zmaganiami z rzeczywistością. Już w pierwszym utworze słuchacza atakują figury retoryczne charakterystyczne dla twórczości łódzkiej kapeli: Ludzie wiją się jak glistygłód powietrzaprzyglądam się nędzy nie dziwię się złu - skądś to znamy, prawda? Teksty wpadają w ucho i mają spory potencjał koncertowy, ale są wprost nieznośnie patetyczne. Muzycznie Loki - wizja dźwięku jest porządnym kawałkiem rocka. Riffy nie powalają może skomplikowaniem, ale też nie pozostawiają niedosytu. Jedynie instrumentalne przerywniki zatytułowane Plaster miodu (1-3) nie bardzo do mnie przemawiają i nie widzę sensu w umieszczaniu ich na płycie. Gorzej sprawa ma się z wokalem. Głos Roguckiego, który zawsze działał na mnie jak magnes, który na pierwszych dwóch albumach Comy zachwycał mocą i głębią, sprzeciętniał. Brzmi, jakby ktoś spuścił z niego całą parę. W większości utworów jest potraktowany efektami. Nie mam oczywiście nic przeciwko postprodukcji, ale solowy krążek Roguca sprawia wrażenie, jakby nie miał on już wiele do zaoferowania swoim głosem. Być może rację mają fani twierdzący jakoby intensywne koncertowanie i niedostateczna dbałość o gardło mocno obniżyły możliwości wokalisty. 


Wróćmy do tekstów. Oprócz potężnej dawki zadęcia zawierają też sporo banałów. Przykładem jest kawałek Sopot, na swój sposób zabawny, mający w założeniu wykpić mechanizmy działania show-biznesu. Nie chyba muszę mówić, że stwierdzenie cały ten Sopot, widzę, gówno jest wart jest mało przekonujące w ustach artysty, który ma koncie złotą i platynową płytę, Fryderyki i Eska Music Awards. Dość banalny jest też kawałek Szatany wybrany na singiel. Uważam jednak, że dość dobrze reprezentuje krążek jako całość i, co cenne w przypadku radiowego singla, ma łatwy do zapamiętania refren. Wersja albumowa, dłuższa, podoba mi się bardziej. Przeciwieństwem Szatanów i Sopotu jest Mała, oszczędnie zaaranżowana ballada, w której autor sili się na pewną poetyckość. Kawałek ten wyjątkowo mi się podoba, pomimo, że uważam, iż zasłużył na lepszą oprawę muzyczną. Podobnym tekstem jest Ruda wstążka, nie nachalnie patetyczna i z rozsądnym stosunkiem formy do treści. Drugim ulubionym utworem mianowałam I'm not afraid of your soul. Wykorzystanie stylistyki gospel jest ciekawym dodatkiem, wisienką na tym przeciętnym torcie. Zdecydowanie natomiast nie spodobały mi się Witaminki. Tekst jest nie tyle banalny, co po prostu głupi i prostacki. A instrumenty brzmią nieharmonijnie i jazgotliwie. Dla mnie zdecydowanie najsłabszy punkt tej płyty. Niespecjalnie przemawia także do mnie Szwajcarski nóż. Mógłby być zastąpiony jakimś bardziej dynamicznym utworem, bo pod koniec płyty robi się zbyt powolnie i sennie.


Podsumowując: płyta zasługuje na trzy gwiazdki (na pięć). Miałam nadzieję, że będzie lepiej, ale dopóki Piotr Rogucki nie przestanie wałkować wyświechtanych kawałków takich jak wszystkie moje drogi wiodą w noc, zostanie w moich oczach artystą odcinającym kupony od sukcesu debiutu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz